Profile
Blog
Photos
Videos
Dzień 90 14/01/2014
Zapomniałam napisać wczoraj, ale Santiago bardzo mi się podoba. Może chodzi trochę o jego europejskość i czuję się tu trochę jak w domu, jak w Barcelonie. Mogłabym tu zostać, a jeszcze do tergo sytuacja ekonomiczna jest bardzo dobra, więc na pewno z pracą byłoby łatwiej niż w Hiszpanii (choć o to akurat nie trudno).
Dziś miałyśmy bardzo fajny dzień. Najpierw Pedro (z którym mieszka Adolfo i który jest projektantem ogrodów i pracuje głównie z domu) opowiadał nam o Wyspie Wielkanocnej i pokazywał zdjęcia. Już wcześniej chciałyśmy jechać, a teraz jeszcze bardziej. Ale strasznie drogo. No nic, następnym razem, przecież wrócę jeszcze do Santiago :) Zresztą kiedyś stwierdziłam, że pojadę tam w podróż poślubną, ktoś chętny? :)
Potem poszłyśmy do najważniejszego muzeum w Santiago i w całym kraju, Museo de la Memoria y Derechos Humanos (Muzeum Pamięci i Praw Człowieka). Wielkie, nowe (z 2010 r.) i bardzo ciekawe muzeum opowiada historie Chile za czasów dyktatury Pinocheta, od zamachu stanu i śmierci Allende w 1973 r., aż do przegranych przez Pinocheta wyborów w 1988 r. To właściwie centrum pamięci i zbiór dokumentów, artykułów, zdjęć, wstrząsających filmów etc. Powstałe w latach 90 komisje (Comisión de Verdad y Reconciliación, Cooperación Nacional de Reparación y Reconciliación, Comisión sobre Prisión....) odkryły, że między 11/09/1973 a 10/03/1990 reżim Pinocheta przyniósł 38.254 ofiary.
Pierwsza sala to zdjęcia pomników na cześć ofiar reżimu, które znajdują się na terenie całego kraju, np. na słynnej ulicy calle Londres 38, gdzieś miała swoją siedzibę DINA i gdzie odbywały się tortury i skąd wiele osób już nigdy nie powróciło czy też z obecnego parku Parque por la Paz Villa Grimaldi, gdzie tortutowano i przetrzymywano przeciwników reżimu. Ale pomniki porozrzucane są po całym kraju (Antofagasta, Calama, Talca etc.)
DINA, to Declaración de Inteligencia Nacional, czyli tajne służby podlegające jedynie Pinochetowi (czyli właściwie poza prawem), działające w latach 1974-77, których zdaniem było szpiegowanie (w kraju i poza nim), wyłapywanie, porywanie, torturowanie, a w razie potrzeby zabijanie i pozbywanie się ciał (wrzucanie do oceanu, zakopywanie, przerzucanie przez granicę, porzucanie w Andach etc.) przeciwników reżimu Pinocheta. W 1977 r. zmienione na CNI (Centro Nacional de Información) pełniło tę samą funkcję jak DINA, ale podlegało Ministerstwu Spraw Wewnętrznych. Czasy reżimu to czas godziny policyjnej (Toque de Queda, aż do 1988 r.), zakaz tworzenia partii, organizacji, zgromadzeń, palenie książek, drukarni, maszyn drukujących (tego im, poza torturami i morderstwami, najbardziej nie mogę wybaczyć!), zamykania stacji telewizyjnych, radiowych, gazet (te, które istniały, były kontrolowane przez władzę), ucieczek bądź wydalania z kraju (wielu ludzi szukało schronienia w ambasadach, prosząc o azyl, potem mieli całkowity zakaz powrotu). To czas porwań, tortur, morderstw. Wielu "zaginionych" udało się odnaleźć (martwych) dopiero po latach, niektórych wciąż szukają rodziny.
W sali na piętrze obejrzeć można całą serie wstrząsających reportaży, a właściwie głównie wywiadów z torturowanymi. Największe wrażenia zrobił na mnie wywiad z kobietami podawanymi tzw. la venda, polegającej na torturach na tle seksualnym (elektrowstrząsy z podłączaniem prądów w różne części ciała, nie bede pisac o szczegolach, ale mocne); wywiad z kobietą zabraną w 8 miesiącu ciąży z bliźniakami, wraz z mężem i kilkuletnią córką (urodziła w więzieniu wcześniaki, bez żadnej opieki etc.); wywiad z torturowanymi mężczyznami, z których jeden opowiadał, jak pewnego dnia podczas tortur jego oprawca spytał sie innego o godzinę i powiedział, że musi już iść na imprezę. I ten torturowany wtedy człowiek powiedział, że on do tej pory, po tylu latach, najbardziej nie może zrozumieć, jak można torturować drugiego człowieka prawie np. do godz. 17:15, a o 17:20 umyć ręce i spokojnie iść na imprezę, albo wrócić do domu i ucałować żonę. Jak to mówił, to jemu drżał głos a mi się włosy na rękach jeżyły. Cały czas podczas tych filmów miałam łzy w oczach, a z drugiej strony, nie mogłam ich przestać oglądać. Czy jest coś uzależniającego w słuchaniu opowieści o upadku człowieczeństwa?
W czasie dyktatury cierpiały również dzieci, które albo same bezpośrednio dotknęły represje (ok 2200 było torturowanych, 153 zabito, a 40 uznano za zaginione), albo zostawiali sierotami, gdy znikali ich rodzice. Wiele artykulow o tych odnajdywanych przez babcie, dziadkow, dalsze rodziny po wielu latach w domach dziecka, na drugim kocu kontynentu.
W muzeum można też posłuchać dość wstrząsającego wystąpienia Pinocheta z zebrania partii, w którym stwierdza, że raporty Stanów Zjednoczonych czy Amnesty International o łamaniu potraw człowieka są kłamstwem, "a nawet gdyby nie były, tu nie powinno to wychodzić poza granicę, bo swoje brudy, señores, należy prać we własnym domu" i że wolność tak, czemu nie, ale ¨przecież nie dla komunistów i organizacji marksistowskich, które należy tępić¨. Jeszcze bardziej wstrząsające jest chyba słynne ostatnie wystąpienie Allende dla Radio Magellana, które wygłosił z oblężonego przez wojsko pałacu prezydenckiego, na kilkanaście minut przed własną śmiecią. Mówił w nim, że nie ustąpi, bo został wybrany przez lud w demokratycznych wyborach, że ma nadzieję, że zwyciężą prawda i naród, a jego śmierć przyniesie wstyd tym, którzy działają wbrew demokracji i wolności. Obawiam się, że nie wszystkim (Pinochet do końca pozostał nietykalny), ale historia przyznała Allende rację.
Lata 70 to czas wzmożonych działań DINA poza granicami kraju i eliminowania byłych ministrów w rządzie Allende (o tym, że za tymi zamachami stało DINA społeczeństwo dowiedziało się dopiero w latach 90 dzięki dzialaniom komisji): 30/09/1974, Buenos Aires bomba zabija byłego szefa armii w rządzie Allende, Carlosa Pratsa i jego żonę Sofíę Cuthbert; 06/10/1975, Rzym, bomba zabija Bernarda Leightona, byłego ministra spraw wewnętrznych w rządzie Allende i jego żonę; 21/09/1976, bomba zabija Orlando Leteliera i jego amerykańska sekretarkę, Romę Moffit. Po tym ostatnim incydencie Kenedy wstrzymuje dostawy broni do Chile (blokada aż do 1988 r.).
Zaskakujace jest to, ze 11/09/1980 Pinochet wygral (65% głosów, wg. oficjalnej propagandy 75%) wybory. I od razu zmienil konstytucję tak, że nowa gwarantowala mu dożywotnią ochronę w razie klęski politycznej. Nie można go było o nic oskarżyć i mógł wrócić na poprzednie stanowisko (szefa armii) lub zostać wolnym senatorem (zrobił obie te rzeczy).
Muzeum zawiera masę informacji, trzeba by tam parę razy wrócić, by być w stanie wszystko przeczytać (nie mówiąc już o zapamiętaniu). Mi utkwiła w pamięci np. ta o Operacji Colombo, kiedy to by ukryć zaginięcie i śmierć 119 osób, stworzono specjalnie na ten cel gazety, Lea (argentyńską) i O`Dia (brazylijską), które napisaly, że były tu porachunki między "komunistami, którzy pozabijali się sami". Dzięki temu ukryli zabójstwa i zalegitymizowali niejako istnienie dyktatury (by chronić kraj przed komunistami). Trzeba przyznac, ze sie starali! Cała prawda wyszła na jaw w latach 90.
Nieudany (zabito 5 ochroniarzy) zamach na Pinocheta w 1986 r. spowodował zwiększenie represji, tortury, aresztowania, zamykanie gazet etc. Choć nigdy tak nie myślałam, to teraz uważam, że może szkoda, że go wtedy nie zabili. Tylko dlatego, że nigdy nie zapłacił za to, co zrobił, nie odpowiedział za swoje czyny i spokojnie dożył 91 lat i nic nie można mu było zrobić.
Na szczęście pełne cierpienia i smutku muzeum kończy się podnosząc nadzieję. To prezentacja spotów przedwyborczych z 1988 r. Jedynym pytaniem w wyborach było: "czy chcesz, by Pinochet nadal rządził krajem?". W swych spotach prawica prezentowała przerażające wizje, co się stanie, jeśli Pinochet przegra: kolejki, puste lodówki, strzały na ulicach, powiewająca czerwona flaga z sierpem i młotem (trzymana w dłoni przez człowieka galopującego przez chileńskie pola, na pewno wysłannika ZSRR...) etc. Oba obozy postawiły na wpadającą w ucho muzykę, a nam najbardziej zapadły w pamięci dwa śpiewane slogany opozycji: "Vamos a decir que no, oh, oh" (Powiemy nie) i " Chile, alegría ya viene" (Chile, radość już się zbliża). Na szczęście Pinochet przegrał i tak zakończyła się trwająca ponad 15 lat era dyktatury.
Powinniśmy mieć w Polsce takie muzeum o komunizmie. Wstrząs byłby pewnie podobny, szczegolnie ze przeciez wszystkie dyktatury posluguja sie tymi samymi srodkami w niszczeniu "wrogow".
Dzień bardzo kulturalny, ale zanim do następnego muzeum, poszłyśmy jeść chileńskie specjały: ja - congrio (węgorz) a Sarah - pastel de choclo (w miseczce ułożone warstwami mięso, jaka, zmielona ziarna kukurydzy, rodzynki i... cukier na górze. Dobre, ale czemu na słodko !?). W ogóle to oni tu lubią słodkie jedzenie i picie (jak wczorajsze pisco), w czym akurat ja nie za bardzo gustuję.
Potem poszłyśmy do " La chascona", czyli domu poety Pablo Nerudy. Dom zaczął budować w 1953 r. dla swej ówczesnej sekretnej kochanki, Matilde Urrutia, którą poeta nazywał właśnie "chascona" (czyli roztrzepana, nieuczesana, hiszp: "despeinada") z powodu bujnych, kręconych, rudych włosów Matilde. Dom został zaprojektowany przez katalońskiego architekta Germana Rodriguez Aries, ale Neruda mocno zmienił oryginalny projekt (np. oryginalnie dom miał być zwrócony w stronę słońca z widokiem na miasto, ale Neruda chciał mieć widok na Andy). Początkowo zbudowano jedynie salon i sypialnię, Matilde mieszkała bowiem w domu sama, a Pablo wymykał się do niej w sekrecie ze swojego domu na av. Lynch, gdzie mieszkał wraz z żoną, Delią del Carril. W lutym 1955 r. rozstał się z żoną i zamieszkał z Matilde, dobudowano kuchnię, jadalnię, potem bar letni i bibliotekę. Ostatnie lata życia poety para mieszkała w domu na Isla Negra (ciekawe czy uda nam się zwiedzić). Tam też chory już Neruda dowiedział się o zamachu stanu i śmierci Allende, z ktorym był zaprzyjaźniony. Z zawałem serca trafił do szpitala, a przetransportowany do Santiago zmarł tam 23/09/1973. La chascona została zniszczona przez zwolenników Pinocheta ale Matilde postanowiła ją odbudować i mieszkała tam aż do swej śmierci w 1985 r. Pogrzeb Nerudy był bardzo pilnie strzeżony przez wojsko, gdyż obawiano się zamieszek. Po tym oficjalnym przyjaciele Nerudy sprawili my osobny pogrzeb, a po śmierci Matilde ona i poeta zostały przeniesieni na Isla Negra, zgodnie z życzeniem poety, który napisał w swym wierszu: "Przyjaciele pochowajcie mnie na Isla Negra, naprzeciwko morza, które znam, piasku pelnego kamieni i fal, ktorych moje stracone oczy nie będą już mogły ujrzeć" ("Compañeros, enterradme en Isla Negra, / frente al mar que conozco, a cada arena rugosa de piedras / y de olas que mis ojos perdidos / no volverán a ver"). Neruda był ekscentrykiem, uwielbiał morze, co widać nie tylko po jego wierszach (np. Oda al caldillo de congrio, czyli Oda do zupy z węgorza :)), ale przede wszystkim w domu, który przypomina wnętrze statku: kuchnia, jadalnia, bar kapitana, niski sufit, opływowe kształty, koło sterownicze etc. Nerudę absolutnie fascynowało morze i wszystko, co z nim związane, choć podobno... bał się wody i nie umiał pływać!
Wracając wdrapałyśmy się jeszcze na znajdujące się praktycznie w centrum wzgórze Cerro Santa Lucia, które jest sztucznie utworzonym (kiedyś mieszkańcy pobliskiej Lastarria wyrzucali tam śmieci, a potem postanowiono zrobić coś z problemem i zasypano to piaskiem tworząc wzniesienie), bardzo fajnym parkiem, z którego rozciąga się widok nas miasto i wyższe Certo San Cristobal.
Wieczorem poszłyśmy z Adolfo, u którego mieszkamy, i jego kumplem Hectotem do lokalnego baru La Piojera, na słynny chileński drink Terremoto (czyli trzęsienie ziemi :)): tanie białe wino (z kartonu) + fernet + wielka gałka (właściwie kawał) loda ananasowego. To wszystko w półlitrowych, plastikowych kubkach, do których barmani nalewają najpierw wino do pełna, potem choć nie ma już miejsca wlewają fernet (wylewa się wszystko na bar..), a na końcu wrzucają w to wszystko kawał lodu (bar płynie...), wszystko się leje po rękach, lód płynie, a trzeba mieszać, by się rozpuścił (inaczej czuć tylko podłe alko). Wbrew pozorom niezłe w smaku, tylko dość słodkie, oczywiście, i więcej niż jednego wypić się nie da (i nie powinno się, bo wchodzi jak sok, stąd nazwa trzęsienie ziemi, odczuwalne po wypiciu :)). A sano miejsce super, z klimatem, trochę jak baru na Ravalu czy Bornie w Barcelonie. Adolfo mówi, ze nie wszystkim się podoba, ale że zawsze zabiera tu couchsurfów, ktorzy u niego śpią :) A nazwa stąd, że podobno przyprowadzono tu kiedyś jakąś szychę, a on podobno powiedział: "gdzieś wyście mnie przyprowadzili, to jakieś zawszone miejsce" (piojo=wesz) i tak przyjęła się nazwa :) Tylko, że to przy Mercado Central, gdzie po 22 robi się niebezpiecznie, więc poszliśmy wcześnie na jednego, a potem do domu razem gotować. Bardzo fajnie było, zrobiliśmy pewien rodzaj zapiekanki: mięso mielone, warzywa (cebula, marchew, ogórek, namoczona bułka), to wszystko przysypane serem i zapiekane. Dobre! No i wino, z Mendozy (przywiozłyśmy, by się wkupić :)) i Chile. Fajne są te chłopaki, trzeba przyznać, że nam się udało! :)
- comments
Mr. Michael Ethan publikuj komentarze i blogi w chile Santiago